ZAWSZE W TOBIE WIOSNA
Nie mógł już znieść jazgotu codzienności, więc wkładał sobie do uszu stopery, ale gdy tylko to robił, niechciane dźwięki tylko się potęgowały.
Nie mógł już znieść widoku codzienności, więc zakładał sobie na oczy czarną opaskę, ale gdy tylko to robił, niechciane, wstrętne widoki tylko się zwielokrotniały.
Od wszystkiego czego z całego serca nie znosił nieustannie kręciło mu się w głowie, tracił poczucie wszelakiej równowagi i tylko świadomość istnienia Dobra i Piękna była mu podporą.
Nie mógł już znieść smaków, zapachów, dotyku codzienności, więc uciekał w sen i inne nierzeczywistości.
Może był szaleńcem.
Może.
Może mu się to przyśniło, a może to była rzeczywistość…
Wraz z początkiem marca wyrzucił do śmieci zatyczki do uszu, opaskę na oczy i wszystko co krępowało jego zmysły. Gdy się ocknął, ponad zatłoczoną miejską ulicą, ponad paskudnym blokowiskiem, ponad klaksonami aut, ponad swądem spalin, wysoko w górze najpierw usłyszał, później ujrzał klucz dzikich gęsi.
Ciągnął się przenikliwym gęganiem z południowego zachodu na północny wschód przez całe niebo.
I on za nim poszedł.
Klucz dawno już pochłonął horyzont, a on szedł, szedł i szedł…
Żółty pył z kwitnących leszczyn i wierzb osypywał się na jego ubranie, a on szedł i szedł, mijał po drodze białe wrzecionka przebiśniegów, słoneczka podbiałów, wonne połacie różu wawrzynka wilczełyko, a w cienistych grądach niebieskie przylaszczki. Mijał jeszcze bezlistne, a już zapylane przez coraz cieplejszy wiatr wierzby szare i iwy, olchy, topole, osiki i wiązy.
Szedł i szedł…
Mijał pierwsze motyle: listkowce cytrynki i rusałki – ceiki, pawiki i pokrzywniki. Przysiadały na kwiatach, pląsały w prześwitach, wzbijały się, opadały na pierwsze kwiaty, znikały w cieniach. Gdy wyszedł na rozległą polanę, przystanął na chwilę zasłuchany w zastygły punkt skowronka, ale rozedrgany na całe niebo jego śpiew. Nieco dalej, na mokradłach, z radosnym „kiwi kiwi” polatywały czajki, grały na puzonach krzykliwe łabędzie, pojedyncze bąki dmuchały w butelki i rozlegał się echem żurawi klangor. Tym razem już klucz za kluczem, nieustannie przelatywały dzikie gęsi. Wiele z nich, robiąc rozpoznawczą rundę nad mokradłami, rozpraszało się i gęsi przysiadały na spoczynek na podmokłych łąkach. Nisko nad nimi, w drodze nad jeziora, przelatywały z głośnym kwakaniem najprzeróżniejsze gatunki kaczek, przemieszczały się flotylle kormoranów, czaple, łyski i perkozy.
Gdy na północ odlatywały zimujące u nas gile, jemiołuszki, kwiczoły i jery, w sikory, kowaliki, dzwońce, trznadle i wróble, jakby wstąpił zew jakiś: wszystkie trzy wymiary roztętniały się ich śpiewami i chociaż każdy z nich był inny, nie zna cała Ziemia niczego równie harmonijnego i nawet smętny gawroni krakot brzmiąc inaczej niż zwykle, nie był w niej dysonansem.
Tymczasem on szedł i szedł dalej i gdy jeden gatunek fiołków kwitł tuż przed nim, drugi – to przekwitał, to dopiero zakwitał tuż za nim. Na rozświetlonych stanowiskach mijał skulone, żółte, lekarskie pierwiosnki i sam już się pogubił na co ma patrzeć, co najpierw chłonąć: kwiaty na dole, czy rozmaitość przelatujących w górze ptaków, jak bociany, bekasy, kuliki, rudziki, drozdy śpiewaki, zięby, remizy… Nie wiadomo z jakiego powodu, nic nie uszło jego uwadze: ani słonki odbywające tokowe loty na skrajach lasów po zachodzie słońca, ani tokujące o świcie cietrzewie, ani zakładające gniazda kruki, puszczyki i sójki.
Widział nawet przychodzące na świat pierwsze małe zające, budzące się jeże, zaskrońce i norniki, wychodzące z kryjówek biedronki i biegaczowate… Każdy jego krok oznaczał jakąś zmianę w przyrodzie, ale one następowały niezależnie od jego drogi, bowiem gdy przystanął aby w zatopionych olsach przyjrzeć się błękitnym szatom godowym samców żab moczarowych, wszystko działo się niezależnie od niego.
Był oszołomiony widokiem tych wszystkich cudów, ich wzajemnym przenikaniem, następowaniem po sobie. Wobec ich niebywałego natłoku, nie miał kiedy zastanawiać się skąd one i dlaczego on……
Szedł dalej, czy to popychany, czy ciągniony przez siłę, której ani nie mógł, ani nie chciał się przeciwstawić. Od nadlatujących czarnych bocianów nie zrobiło się ani cienia ciemniej, podobnie jak w zamieszkałych już przez szpaki, kowaliki, dzięcioły i pustułki dziuplach. Cały otaczający świat drżał w dźwiękach, kolorach i zapachach w jakimś przedziwnym uniesieniu.
Gdy wyszedł w rozległą dolinę zatopionych łąk, aż przymrużył oczy od słonecznego blasku nieprzebranych kaczeńczych łanów, wśród których trwał nieustanny koncert czajek, bekasów, kulików, rycyków, brodźców, a w końcu i batalionów.
Nawet nie zauważył kiedy brzozy okryły się zielenią i kwiatem, kiedy w lasach, zaroślach i nad rzekami zakwitła czeremcha zwyczajna, a w mijanych parkach, lasach i przy drogach zakwitły klony, graby, krzewy tarniny, gdy popękały wielkie pąki kasztanowca, a w wiejskich sadach, niezliczonością kwiatów obsypały się czereśnie, wiśnie i śliwy.
Idąc z biegiem rzeki, widział „gotującą” się od trących się ryb wodę, a nieomal zaraz po tym, przylatujące lelki i dudki, wreszcie strumieniówki, dziwonie i jerzyki, a także – bajecznie kolorowe wilgi i kraski. Nad wodami widział rybołowy i tworzące lęgowe kolonie rybitwy i mewy śmieszki, słyszał rozbrzmiewające śpiewem trzcinniczków, trzciniaków i łozówek pasy trzcin i wodnych obrzeży.
Jak podmokłe łąki słoneczniały błotną kniecią, tak pozostałe, te niezatopione, świeciły słonecznym światłem kwitnących mniszków lekarskich, a liściaste lasy już powoli nabierały trwałych odcieni zieleni.
A on szedł i szedł……
Świat rozmigotał się śpiewem ptaków. Najpiękniej i najwytrwalej, do późnych godzin nocnych, śpiewały słowiki i drozdy śpiewaki, rudziki i kosy. Z głębi lasu, jakby echem, rozlegały się kukania samców kukułek wabiących samice.
Zaledwie widział ptasi przylot, zaloty, misterne gniazdowanie, a już pojawiły się pisklęta sikor, czajek, dzięciołów, a w niedostępnych ostępach bagiennych lasów wylęgały się małe żurawie, przychodziły na świat małe bobry, wydry, sarny i jelonki, ale dopiero z zimowego snu budziły się popielice.
Szedł, szedł, szedł, wśród ogłuszającego rechotu żab i rzekotek, które słychać było nawet wtedy, gdy pozostały daleko, daleko za nim. W niepoliczalnych chmarach much i komarów, uganiały się muchołówki, jaskółki oknówki, dymówki, brzegówki i jerzyki.
Gdy wyszedł na wielkie przestrzenie łąk, zdumiał się. Jaskry, firletki, rdesty, rdzawoczerwone owoce szczawiu, liliowe dzwonki rozpierzchłe, koniczyny, a przy brzegach strumieni niezapominajki, żółte kosaćce…
Kształty, wonie, kolory, dźwięki…! Zaledwie zdołał się przyjrzeć jednej roślinie, zaledwie poczuł jej woń, zaledwie wchłonął jej zapach, zaledwie usłyszał nad nią brzęczenie pszczoły i ptaka, już jawiła się nowa roślina, o innym kształcie, innej woni, innym smaku dla innego owada… Inny już był wiatr, inne chmury ganiały po niebie, inny deszcz, inne światło w porannej rosie…
Na swej drodze, mijał szlaki ptaków lecących do gniazd z dziobami pełnymi owadów, przysiadające na trawach pokląskwy, pliszki żółte, potrzosy, bagna kwitnące bobrkiem trójlistnym, kwiatami tojeści bukietowej, kuklika, bagna zwyczajnego, przekwitające już turzyce i pióropusze puchu wełnianki wąskolistnej.
Gdy wkroczył w las, mijał kwitnące kwiaty jarzębiny, kaliny i głogu, kwitła kruszyna, trzmielina, malina, jeżyna i miotlasty żarnowiec. W runie leśnym pojawiły się kwiaty gwiazdnic, czarnej jagody, konwalii pachnącej i poziomki. Od kwitnących sosen i świerków, drogi leśne, drzewa i zioła, pokryły się warstwą żółtego pyłu. Pojawiły się pierwsze grzyby.
I znów wyszedł na pola. Od kwitnącego rzepaku, musiał aż oczy przymrużyć. Kłosiło się żyto. Wśród zbóż zakwitły chabry, maki polne i rumianki, a w pobliżu ludzkich siedzib, w bocianich gniazdach już wylęgły się młode bociany.
Wśród kwitnących na purpurowo i różowo storczyków, wśród rozmaitych traw: tymotki, manny, wiechliny, drżączki, kostrzewy, kłosówki, mietlicy, rozlegało się cykanie świerszczy. Nad wodami, kwitło jeziorne sitowie, pałka wodna, tatarak i strzałka wodna.
Rozpachniła się różem macierzanka……
Tyle kwiatów, tyle motyli! Sam już nie wiedział co jest motylem, a co kwiatem…
Gdy zakwitł czarny bez, zakwitł dereń, grochodrzew, krzew ligustru, jaśminu wonnego i śnieguliczki, a na łąkach dziurawiec zwyczajny, gdy na stojących wodach pojawiły się kwiaty białego grzybienia, przystanął.
Nie, nie trzeba mu było przyspieszać czasu, jeszcze nie chciał wkraczać w lato.
Odwrócił się i zaczął wracać tą samą drogą.
Zaczął od kwitnących na stojących wodach białych grzybieni.
Szedł i szedł……
Aż doszedł do pierwszego klucza dzikich gęsi na wczesnomarcowym niebie.
I wszystko, ale już rzeczywiście, zaczęło się od początku……