I tyle
Przez cuda lasów
mówisz do mnie Panie,
przez ich tajemnię.
A ja się pytam,
czemu nienazwanie
tego jest we mnie.
Poprzez te lasy
każdy ich szczegół
i co w ogóle,
wyznaczasz brzozę
bym czuł jak boże
może być czułe.
Przed Tobą w drzewie,
Boże mój klękam
i głowę chylę
przed pięknem dobra
i dobrem piękna,
i tyle.
Nie bój się
Nie bój się.
Przecież mamy swoją kukułkę,
naszą własną.
To nic, że przepada
gdy światła gasną.
Z samego rana
znów nas odszuka
i znów, tylko nam
będzie kukać.
Nie bój się,
to prawdziwa kukułka,
nie ze ściennego zegara
Siedzi tylko w konarach
w sosnach, dębach i bukach
i niczego nam nie odmierza,
tylko kuka.
I
Kto swoje porzucił,
obce sobie miasto?
Kto w lasach sam był
w przednoc leśną,
kiedy ostatnie drzewa gasną?
Kto pod skrzydłami nietoperzy.
Boga zobaczył gwiezdne oczy?
I nagle przejrzał,
i
uwierzył.
I w światło nocy
ufnie wkroczył…
Tęsknia
Po narwiańskich łąkach,
po biebrzańskich błotach,
bez celu się błąka
i miota tęsknota.
Coraz jej bezgłośniej
i coraz jej ciemniej.
Błąka się i miota,
już całkiem beze mnie.
We mgle się rozprasza,
w widnokrąg powłóczy…
Minie lato. Wtedy,
dołączy do kluczy.
Ufam
Bogu ufam, więc ufam
swoim własnym krokom
niech więc nogi moje
po życiu się wloką.
Jedna droga donikąd
drugiej nie ma wcale
o trzeciej wiadomo
że w zaświatne dale
Może z dróg tych żadna
może pójdę czwartą
wartą mojego trudu
a iść nią nie warto
Bo wiadomo z góry
którędy i dokąd
lepiej po niewiadomym
niech się nogi wloką
Na niby
Dlaczego tak jest?
Odpowiedz.
Że ledwo dmuchawce
wiatr rozdmuchał,
głóg kwitnie, czeremcha, żarnowiec,
żaby żółcieją kosaćcem…
Posłuchaj…
Jak śpiew skrzydlaty
jeden wypiera drugi.
Ten przed nim, tamten za tym,
a nad tym wszystkim
pługi.
Nad wszystkim
Wielki Oracz,
przewraca czasu skiby
że teraz na coś pora,
a wszystko jest
na niby
To coś
Las pociemnieje sowio i kruczo
gdy to się stanie.
Ptaki rozdziobią, lisy rozwłóczą,
po leśnej polanie.
Rozdziobią lisy, rozwłóczą ptaki,
wszystko się zmiesza.
A ja, nareszcie, z lasem jednaki,
będę się wskrzeszał.
W liściu i w igle, we mchu, w korzeniach,
w leśnym prześwicie,
będę się zmieniał, będę zamieniał,
to coś,
na życie.
Taka była cisza
Taka była cisza
w lesie, na moczarze…
Nikogo, niczego
ze zdarzeń, niezdarzeń.
Ptak tylko, z cudśpiewem
czyścił sobie piórka,
na obłok mrużyła
zastygła jaszczurka.
Taka była cisza,
w majowej oprawie…
Nagle – wrrr!!! Przelękłe
wzleciały żurawie.
W tej to ciszy, nieciszy
pnie żywicznie łzawią.
Potopiły się żaby,
zabił lot żurawiom.
Dziupla
Ślepną w dziupli oczy
uszy w dziupli głuchną
jak dobrze mi w dziupli
ułożyć się w próchno
O, pokorna dziuplo
jak kapliczka święta
daj mi się umościć
w tobie, przy pisklętach
By oczy przejrzały
usłyszały uszy
że warto i z próchna
powstać i wyruszyć
Niechaj
Niechaj mnie widzą
kurzu drobiną
kory okruchem
niech będę dla innych
jak chaszcze
niedostępne
kolczaste suche
Niechaj mnie porównują
do trawy, słomy
zwietrzałego wiechcia
byle już nikt niczego
niczego ode mnie
nie chciał
Niechaj mi mówią
że bardziej niż ludziom
jestem oddany
brzozie i sośnie
niech mówią
tylko bezgłośnie
Z kolan
Pierwszy cytrynek
wzleciał zbudzony
jeszcze wpółżywy
lecz szybko omdlał
na już parzące
wrzątkiem pokrzywy
Trwa turniej ptasi
który zalotniej
czułość wyśpiewa
i rozluźniają
się piąstki pąków
w krzewach i drzewach
Prostuje czułki
ćwiczy odnóża
zbudzony owad
Grzmot nagle. Znikąd.
To pierwsza burza
z garnca kwietniowa
Pękają pąki
śpiewa radośnie
wszechleśna schola
i w jednej chwili
zbudzone życie
powstaje z kolan
Bezszum
Białoczerwony las,
znów spowity łuną.
Podszyt we mgle bandaży,
krwią czerwone runo…
Leży zgwałcony,
zerżnięty, dobity,
nie wonią żywicy,
martwicą spowity.
Z osobno głową,
rękoma, tułowiem,
żadnej już wojny, baśni,
szumem nie opowie…
Krzyk
Pyłem się w dziupli udławi
albo go wiatr poniesie
pokrzywna rusałka pawik
rozskrzydli po całym lesie
Pajęczą siecią się zwiesi
po drzewie zwinie się bluszczem
echem się leśnym – zlesi
w bezkresną poniesie puszczę
Mój krzyk, błaganie o to
aby się zrosnąć z drzewem
nie mówić, szumieć tylko
że nie wiem, nie wiem, nie wiem
Może on
Starsza pani ze starego domu
powierzyła swe stopy kapciom.
Już nie czeka, by ktoś jej pomógł,
zapomniała, że jest prababcią.
Nikt nie bywa, nawet i złodziej
i od dawna nie pyta: „Kto tam?”.
Tylko kot ją odwiedza co dzień,
albo ona odwiedza kota.
Chude stopy poprawia w kapciach,
zrywa się… Jakiś szmer za dworze.
„Może on?!” – wzruszona drży babcia.
A to Bóg tylko, nie on. Boże…!
Wieczna Czasu Wiosna
I miną cię ptaki
i kwiaty cię miną
drogi się rozejdą
rzeki się rozpłyną
Ominie cię kwiecień
wonie smaki dźwięki
dwustuletnie drzewa
z nasionek maleńkich
Miną ciebie ważek
niewidzialne śmigła
ominie jaskółka
w locie niedościgła
Ale nie ominie
Wieczna Czasu Wiosna
ponad ziemskim cudem:
TEN, co z grobu powstał
Znów
Moje miasto
znów jak kiedyś ciche
i znów na ciemność
poluje latarnia
Urzędowo zamknięto –
pychę
I znów mój Toruń
ma Anioł w objęciach
i skrzydłami je znów
ogarnia
Wzwyż
A bo to wszystko kupa śmieci,
albo i nawet jeszcze gorzej.
Czarny korytarz, ślepy, kreci,
a nad nim kopczyk, nad bezdrożem.
Ale tuż nad nim lipa kwitnie
i miód pod korą w sokach płynie,
z chabrem i makiem łany żytnie,
pod brzozą chłopak przy dziewczynie.
A jeszcze wyżej, ptak świergoli,
a nad nim Ten, co nad tym wszystkim!
Dalszy, niż sięga wzrok sokoli,
więcej niż własne serce bliski.
Nie sam
A gdy zostaniesz sam,
miej choćby pieska, czy kotka.
Będą na ciebie czekały,
nie mogą żyć bez tych spotkań.
Świerszcza miej, by ci cykał.
Bez ciebie, nawet i płakał.
Z własnym dla ciebie domkiem,
czekającego ślimaka.
Albo miej choćby pajączka,
co nić przykleja do nici,
który dla ciebie z zaoknia,
promienie słońca pochwyci.
Gdy
Ale jeszcze,
jeszcze przylecą ptaki
i w drzewach zalistnieją.
I wtedy, wszystkie ich szlaki
zieloną zarosną knieją.
Nawet i dziupla w drzewie,
próchnem ślepa i głucha,
wszystkie te kniejne głosy,
pomieści i wysłucha.
I ja, w tej dziupli próchnem,
szczęśliwy, właśnie takim,
jak pyłem gwiazd zaświecę,
gdy tylko przylecą ptaki.
Nic nie jest tym, co widzisz
Niechaj wiersz ten
garść próchna
ku koronom wzniesie
i w prześwicie ożyje
jak roje motyli.
Nic nie jest tym,
na co patrzysz w lesie,
ktoś tylko własny obraz,
w pustelnię rozpylił.
Z tej to mgły,
z tej poświaty,
lasy powzrastały.
I ty wzrosłeś człowieku.
Ty: najmniejszy z małych.
Któremu się wydaje
że cokolwiek widzi.
Sosny, dęby i świerki
i brzozowe gaje
Nic, nic nie jest tym
co widzisz.
To wszystko ci się
wydaje
wydaje
wydaje…
Jeszcze Nie Koniec
Ale to jeszcze
jeszcze nie koniec
póki mam dłonie
póki sercem moim kukułka
co z echem gada
póki jest liść – manuskrypt
zwinięty przez owada
a zimą
póki jest mgiełka brzezin
w delikatnym fiolecie
póki pnie sosen w miedzi
wiosną kopce krecie
póki jest puszcza, która mnie woła
i póki dąb
co się do brzozy przytula
i romantyczka pszczoła
ze wszystkich ostatnia
do ula
Póki jest wyjący o ciszę
najbiedniejszy z biednych
mój braciszek
Jego świat
bez ludzi, bez drzew
bez mądrych, bez głupich
tylko krzyk, tylko zew
w głuchej dziupli
Rozpierzcha się rzesza
wijów, ropuch, stonóg
bo mu w niej zawieszam
serce swego dzwonu
I z rękopisu owada
czytam jemu kukułkę
co z echem gada
opowiadam o mgiełce brzezin
co się zimą fioleci
o pniach sosen w miedzi
i o kopcach krecich
Bo póki jest puszcza, która nas woła
póki dąb
co się do brzozy przytula
póki jest romantyczka pszczoła
ze wszystkich ostatnia
do ula
póki serce dzwonu, wierzb dłonie
to jeszcze nie koniec
nie koniec…
Nawet nie można
Nawet spokojnie
nie można umrzeć,
bo będą cierpieć ci
co cię kochali.
Ognia nie możesz
samemu zdmuchnąć,
gdy nie tyś go rozpalił…
Nawet nie można
w spokoju odejść.
Zaraz ci serce zmięknie,
gdy sobie wyobrazisz,
że gdy ty będziesz odchodzić,
komuś serce pęknie.
Nawet nie można
po prostu zapomnieć.
Gwiazdami świecą
pamięci odpryski.
W wieczności ona:
ta moja pamięć,
o wszystkim i o wszystkich.
Po drodze
Będę tam jeździł, daleeeko,
nawet – da Bóg – i co dnia.
Dla samej w sobie drogi,
a na jej końcu – ognia.
Dla skrawka brzozowej kory,
tego, co tak mi drogie.
Dla dzika, co miejsce porył,
abym mógł wskrzesić ogień.
I chociaż z kalendarzy,
wiatr kartki zerwie, porwie…
Będzie się płomyk żarzył,
a mnie, po drodze
z ogniem.
Wszystkie drogi
Dla samej się idzie drogi,
dla niej samej.
Drzwi się zamyka, bramę…
Ufając niebiosom,
że dokądś się dojdzie,
przed siebie się idzie,
nawet i boso.
Dzień cały,
trzy dni,
tydzień.
Nawet i na bezdrożu,
zawsze jest jakaś droga.
Oby tylko nie zbrakło –
sił w nogach.
Ale nawet jeśli padną,
że już ani kroku,
wszystkie drogi i tak
do ciebie prowadzą.
Bo ty jesteś w środku,
wszystkiego co wokół.
Czas
Będę miał zawsze czas dla Ciebie,
którego ciągle tak niewiele.
Spomiędzy sekund go wygrzebię,
Bogu go podkraść się ośmielę.
Oszukam czas, by Tobie służyć,
wniknę pomiędzy Twoje tętno
i moje serce w kształcie róży,
dopełni barwą Twoje piękno.
Wejdę pod kamień, paproć leśną,
pod skrzypem czasu będę szukał.
Może się chwile jakoś… ścieśnią
i zegar wolniej będzie stukał.
A gdy nie znajdę, nie wyskrobię,
czasu marnego, choćby tyci,
to jego brak, przekażę – Tobie,
by Cię utulił i zachwycił.
Bo nawet on, dla Ciebie tylko.
Każdy mój czas i jego braki.
Z każdą, najmniejszą nano-chwilką,
jestem dla Ciebie. Właśnie taki!
Na koniec, znajdę kilka minut,
by schować się za życia złudą,
zajrzę po cichu do Akwinu,
i znajdę tempo plenitudo. *
* Tempo plenitudo: u Św. Tomasza z Akwinu – „Pełnia czasu”, wyrażona we Wcieleniu Chrystusa
Żurawi różaniec
Lecą.
Od początku nieba,
aż po jego krańce,
w przestwór rozciągniętym,
żurawim różańcem.
Lecą długim kluczem.
Czasem szyk im rwie się.
Zasmętniają niebo,
echem krzyczą w lesie.
A ja, pośród nich.
Ku ojcu.
Ja, który rwie,
który się odrywa,
który w swoją tylko stronę,
by i tak dołączyć
na końcu.
Świt
Nad jaskierną łąką
od świerków, od buków
leci para kruków.
Trwoga, wielka trwoga
zadziwił się zając
jaki cień rzucają
Od hałasu w słuchach
do wichru w futerku
trwoga, wielka trwoga
od buków do świerków
Ale czyj to odgłos
echem Świt wysławia?
To znikąd i z wszędzie
Tchnie klangor żurawia
Ja stąd
A ten las, z moich nasion,
a ten sad, z moich pestek
więc ja cały z tego lasu
z tego sadu jestem
I ja cały z tego domu
z tych pokoi, z drzwi i okien
tylko tam zbudzony świtem
tamtym tylko zgasły mrokiem
W tej stodole, w tej drewutni
na podwórzu, w tym kurniku
nawet i w drewnianym kołku
który mnie do pola przykuł
Cały sobą stamtąd jestem
po jak nigdy, oczy mokre
z żurawiami, nie odlecę
tu zostaję, po widnokręg.
Wyruszam
W lasy wyruszam,
do ich, ze swego
najskrytszego środka.
I będę jechał, i będę szedł,
aby nikogo
nikogo nie spotkać.
Nikogo w kniejach
i na ich skrajach,
drogach, bezdrożach,
na dróg rozstajach.
I niechbym nawet
pomocy pragnął,
niechbym zabłądził,
zapadał w bagno
Nie pragnę, nie chcę!
Dam sobie radę!
Nikogo nie chcąc,
dojdę, dojadę…
Gdzie siebie, w sobie,
pełnego spotkam.
Nie tego zewnątrz,
tego ze środka.
Ileż jeszcze
Ileż to razy nawłoć
ileż to razy wrotycz
ileż razy dla siebie
dotyk, usta i oczy
Ileż piaskowych kocanek
krwawników i koniczyn
wiatru, deszczu i liści
któż zmierzy
któż policzy
I ileż znowu ptaków
z miłości nie pomieszczę
I czy w ogóle będzie
jak dotąd
jakieś
jeszcze
We mnie
Niebo się gwieździ
i las się lesi
kto go tu rozsiał
niebo rozwiesił
Kto srebrne koło
w noc czarną wtoczył
kto pozapalał
te wszystkie oczy
Co mnie popycha
że muszę w drogę
„Idź” – ktoś mi mówi
„Nie wracaj.
Z Bogiem!”
A ja się cieszę
A ja się cieszę że niedługo jesień
że z lasów, z jezior, ustąpią tłumy
i nareszcie deszcz spadnie
jak wiolonczeli struny
i wiatr będzie smyczkiem
szszszsz… szuuuuu…
kołysząc umęczoną ziemię
do snu
Wszystkie
Przeskakujcie chłopcy przez płoty
ku lasom, łąkom i polom
i nikomu, nikomu o tym
że chcecie zbudować samolot
Z promieni letniego słońca
z piórek, listków z igliwia
z tego co wiatr postrącał
pod wasze stopy przywiał
Aż tego dnia, gdy dmuchnie
ostatnim z drzewa listkiem
spełnią się wasze skrzydła
i loty ku niebu
wszystkie
Zawsze Tęsknia
Ileż niedoli z tą tęsknotą
ileż z nią biedy
i nawet gdy się ma co kocha
nawet i wtedy
Bo to nieprawda że my tylko
kostni i mięsni
Umiemy kochać
a to znaczy
do końca
umiemy tęsknić
A ja
A ja
lubię widzieć czarno
patrzeć jak ćmy
do światła się garną
za mną, przede mną
księżyc nad lasem
co świeci kropką
albo nawiasem
Uwielbiam w nocy
potknąć się o korzeń
gwiazdy zobaczyć
i wyszeptać:
„Boże…”
Ty mnie ku łące prowadź
A gdy miniemy lasy
olsy miniemy i łęgi
ty mnie ku łące prowadź
rozsuń przede mną jej wstęgi
Jaszczurkę pokaż w trawie
miodowe kwiatów plastry
pokaż kwitnące szczawie
maki złocienie jaskry
O mgle się wreszcie dowiem
skąd się nad łąką bierze
Nią mi wyszepczesz cicho:
Ze zwierzeń…
Przy tym stole
Przy tym stole
niewiele by było mi trzeba
by tylko ktoś na mnie czekał
z kubkiem zsiadłego mleka
z kromką chleba
I żeby kwitnąca gałąź
jabłoni wiśni czy gruszy
odemknęła okna
z wdziękiem i pięknem
że stół by się poruszył
I by się wypełniło
całe mieszkanie kwieciem
a ja bym podsunął jej krzesło
jak trzeba kobiecie
Nie ma stołu
nie ma kwiatów
chleba ani mleka
a
Gdy mnie nie ma
nie ma po co
komuś na mnie czekać
Jeśli
Jesteś dziecię
dopóki dostrzegasz
motylka na kwiecie
dopóki pieska
po łebku czule głaszczesz
i za barwnym ptaszkiem
masz chęć na drzewo się wspiąć
penetrować chaszcze
Jeśli swą siwą już głowę
na kwietnej łące składasz
i laską drzewko
podpierasz złamane
to i w starości
dzieciństwo będzie ci dane
Jeśli o Ojczyźnie myślisz
na niebo patrząc
włoskie greckie
i łzę tęsknoty ronisz
To jesteś
wciąż jesteś dzieckiem
Nigdy beze mnie
Gdy Cię znów zauroczy wiosna
gdy i w Tobie będzie wiosennie
nie oddalaj się ku motylom
a już nigdy, nigdy beze mnie
Rozśpiewana porwie Cię jabłoń
bielą kwiatów oślepi grusza
Ty się nigdy, nigdy beze mnie
do ich woni nawet nie ruszaj
Kwitnie ptak, śpiewem wiosnę kreśli
sobie tylko wiadomym znakiem
a Ty nawet mnie nie poznajesz
jak ćma w ogień lecisz za ptakiem
Minie wiosna i nasze ślady
wiatrem trawy zaraz zarosną
tylko ja, taki sam co zawsze
cały rok, tylko Twoją wiosną
Niewiersze
Niewierszem piszę
siewem wielkiego lasu
z maleńkich szyszek
Stawiam swoje nierymy
wierzchołkiem drzewa
pędzelkiem piszę trzciny
na jedwabiu nieba
Odbijam swe niepisanie
w kałuż lusterkach
a każda zmarszczka
pamięcią jak pieczęcią
brzozy sosny i świerka
Są we mnie rozpalone
do czerwoności sosny
ale i tylko rudy
w trawie wyczochrany
rudy lisa kosmyk
Bogu dziękuję
za moje wędrówki piesze
za wszystkie i żadne
z nich moje
niewiersze
A u mnie
A u mnie
cały rok jest Boże Narodzenie
i nigdy
nie przestaję ubierać choinki
w świecidełka
albo ze mchu podniesione
ptasiolęgowe skrzynki
I cały rok we mnie
śnieg pada gwiazdeczkami
mgły
dmuchawców puchem
i gdy gęsi stada
przedwiosennym
jesiennym
gnają podmuchem
I cały rok kolęd
nie przestaję
słuchać nucić
aby się zawsze weselić
i nigdy smucić
I zawsze
pod rozkwieconych łąk obrusem
znajdę sianko
z maleńkim Jezusem
A GDYBY TAK MGŁY NAZRYWAĆ
A gdyby tak mgły nazrywać
jej kwiatów zebrać naręcze
choćby i z mgły najmniejszy
rozmgławicony pęczek
Gdyby ten mgielny bukiet
jej się miłośnie dało
z tym delikatnym puchem
z jego poświatą białą
Może by popłynęła
rosa wzruszenia: łza
a może i lęk, że jestem
rozproszony
niestały.
jak ta mgła…
NA EPIDEMIĘ
Wszystko jak zawsze
i żadna trwoga
i żadna groza
Te same drzewa
modrzew i brzoza
klony te same
świerki topole
i kasztanowce
i ten sam łabędź
po wodzie pływa
z drugim żaglowcem
żaby się zaraz
zbudzą te same
trawy znów będą
mniszkiem usłane
Tylko się ludzie pochowali
najwięksi z wielkich
a tacy mali…
WYBACZ MI MAMO
Wybacz mi Mamo
tyle mi dałaś
tyle mi dano
przepadło
dręczą uczynki podłe
nie spotkamy się w niebie Mamo
wybacz mi wybacz
że Ciebie zawiodłem
Jeden za drugim Mamo
od Ciebie przekaz
że tam gdzieś jesteś
że na mnie czekasz
Wędrująca plamka na ścianie
zastygła na Twoim zdjęciu
łkanie
z wnętrza zaciśniętych palców
pięciu
zatroskany Twój głos
z pustego zeszytu
Mamo moja Mamo
przytul mnie
przytul
Na powrót mnie Mamo
dzieckiem uczyń
swoimi bożym
a dobędzie święty Piotr
któryś z żurawich kluczy
i przed nami znów razem
Niebo otworzy
PÓJDŹ W LAS
Pójdź w las
tam kawior leśny
jagody jak winogrona
i ptak zielonopieśny
i wiatr
co dmie w koronach
Pójdź w las poszukaj
drobiu wśród
ptactwa gąsek i kurek
Tego co wszystko to objął
I niesie
ze sobą w Górę
KURKO…
Kurko zielonopiórko
słońce dla ciebie
po grzędę złote
i całe podwórko
i liszka pod płotem
kurzym wzrokiem dojrzana
z samego rana
i figlarny dla ciebie
kurko zielononóżko
calutki dzionek
pod muszką
Kurko zielonooka
chcę poznać twą istotę
jak to jest
że w zielonych wciąż latasz obłokach
w zielonych fruwasz chmurach
a jesteś nielotem
Odgdakaj mi na to pytanie
kurko zielonopióra
I czy to prawda
czy tylko bajka
w zieleń zaklęta
że na przedwiośniu
zielone znosisz jajka
a z nich wykluwają się
pąki jak pisklęta
a później jest
z nich lato
jak wielka zielona kwoka
Więc jak to jest
z tobą kurko zielonopiórko
kurko zielononóżko
kurko zielonooka
POEZJA MIEJSKIEGO ŚWITU
Ze świtem duch jeszcze śpi w narodzie
dwa jadą auta na krzyż
jeden idzie przechodzień
kot na wróbla czatuje w krzakach
ślad na chodniku błyszczy
ośliniony przez ślimaka
jedna sroka lękliwie łypie na boki
chleb z dziobu jej wypadł
już o chleb się biją sroki
Mijam przecznice
omijam kałuże
jeszcze bym pozostał
w tym świcie na dłużej
już go mam przytrzymać
już zbieram się do chwytu
a tu pyk
i nie ma świtu
PISZĘ
tyle igieł liści
tyle tyle grzybów
ważek motyli
tyle jednego jedynego ptaka
przenikającego na wskroś
tyle nartników
piszących wiersze
na płynnej ciszy
tyle tyle mrówek
kąsających uwagami
by im nie stawać na drodze
tyle zielonych tuneli
ze światełkiem na końcu
do którego wcale się nie chce
tyle czułych szeptów
i puszystych baśni
oddalając się
jeszcze za sobą ciągnę
smugę mgły zielonej
której nie rozproszą ludzie
nie rozjeżdżą samochody
o pisanie mnie nie proście
i tak nieustannie
wyściełam nim swój fotel
wypełniam nim swą pościel
znajduję pośród szyszek
piszę
PISZ
może ktoś czeka
ktoś jeden
albo może
i pół człowieka
może połową wiersza
jedną frazą
jednym słowem
postawisz boski znaczek
i ktoś się może wzruszy
i może ktoś zapłacze
O AMEN
Z góry z dołu
z lewej z prawej
ptak krzyczał
ptak furkał
sfrunął owad z nieba w trawę
przebiegła wiewiórka
A ja
jakiś niewymodlony
nie do końca amen
a modlitwy moje
beze mnie jakby
sobie same
Niedowidzę niedowierzę
sypię pacierz za pacierzem
jak groszem
ale dziękuję tylko
o nic nie proszę
Naprawdę o nic
nawet i o najlepszych
na świecie wierszy
tysiąc stronnic
Moja jedyna
do Ciebie Boże prośba
prośba i lament
o wymodlenie Cię proszę
o amen
JEST MOIM MARZENIEM…
Jest moim marzeniem
spełnianie twoich marzeń
jest moim pragnieniem
spełnianie twoich pragnień
w szary dzień bez ciebie
jest mi jeszcze szarzej
zapadam się zapadam
zapadam
i osiadam na dnie
Co drugi oddech bym oddał
i puls bym oddał co drugi
na wiatr
wypuściłbym wieczne pióra
w ogień bym farby sztalugi
oddałbym imię nazwisko
i datę urodzenia
oddałbym wszystko wszystko
i tak bez ciebie mnie nie ma
nie ma
CZY PAMIĘTA NASZA DROGA
Czy pamięta nasza droga
czy pamięta
choćby w jakichś już zwietrzałych
lasu szczętach
w prochu szyszki
w pyle drogi
w skręcie łyka
że się między
między nami
las zamykał
I odgrodził się gęstwiną
nieprzebytą
aż załkały łąki rosą
w polu żyto
zaszumiała
w poprzek drogi
sosna ścięta
czy pamięta
nasza droga
czy pamięta…
SERCE DZWONU
A gdy umilkną dzwony
i od gwiaździstych sklepień
odbije się rozpaczliwe echo
i gdy ostatnie organów tony
przyniosą zgon
piszczałkom i miechom
średniowieczne katedry
do małych kapliczek
skurczą się w bólu
Ale i tak nie zgaśnie
i nie zamilknie
wieczne światełko
gorejące serce
w tabernaculum
CYK CYK CYK
Pomiędzy jawą a snami
zbierała carne jezyny
dziewcynka z warkocykami
Do ust wkładała jedną
a drugą do kosyka
a świersc jak stary zegar
cyk cyk, cyk cyk
tak cykał
Takie smacne owoce
najlepse gdzie najcerniej
wplątały się warkoce
w kłujące jezyn ciernie
Samoce się dziewcynka
wplątana w jezyn wnyki
jak tu złote z tej cerni
uwolnić warkocyki
Dziewcynka psestrasona
strach w ocach i panika
a na to świersc z bliziutka
cyk cyk cyk cyk
Zacykał
Uwiez, to nie mamidła
uwolnię warkocyki
nozyce mam w swych sksydłach
wystarcą mi tsy cyki
Cyk cyk cyk
I znikł
SKRZENIE
Poza nocą poza nami
nie było nikogo
psy tylko wyczuły
że Nikt
że Nic
idzie drogą
Nikt niczego nie widział
i nikogo nikt nie znał
tylko noc była
śnieżynkami gwiezdna
Skrzył się śnieg
skrzył gwiazdami
gwiazdy skrzyły się śniegiem
Syriusz skrzył się do Alfy
Procjon błyskał na Wegę
I było skrzenie bez granic
też na Nikogo
i też na Nic
KUKUŁKA
A na wiosnę
znów pojedziemy w to miejsce
gdzie kuka kukułka
gdzie drzewo
o drzewo się ściera
i skrzypi
jak skrzecząca sójka
gdzie ptak przeleci motylem
a motyl wzleci ptakiem
gdzie wszystko będzie jak wtedy
nie inne nie inaczej
właśnie takie
MOWA TRAWA
opowiadają trawy
w którą zając pognał stronę
gdzie bocian gdzie skowronek
który kwiat dziś co powiedział
a te z leśnej polany
wilka wspominają
rysia i niedźwiedzia
opowiadają
jak daleko sprężyk doleciał
i gdzie dziś robota krecia
i jaki skąd czego posiew
wiatr niesie
opowiadają i o kosmosie
a te ze skraju boru
że rój widziały nocą
nie pszczół a meteorów
jeden po drugim smugami latał
jakby Bóg malował
trawę wszechświata
a nieopodal
tysiąc tępych ludzkich żylet
równają trawę z ziemią
by do pięt im nie dorosła
ani o milimetr
mgła poranna rosę roni
strzyże trawę pasikonik
zarośnięte trawą drogi
szepcze trawa
pośród mogił
MOŻE JESZCZE
Może jeszcze warto czekać
na to co już było
może jeszcze na człowieka
czeka jakaś miłość
Może wśliźnie się pod kołdrę
przez sen choćby przemknie
i otworzy oczy modre
że znów będzie pięknie
Księżycowy srebrny loczek
na twarzy położy
w samo serce połaskocze
pozdrowieniem bożym
Może zszyje co porwane
niedotkane dotka
może jeszcze tuż przed ranem
coś człowieka spotka
KOCHAM CIĘ
Kocham Cię
śliczna moja
wesoła i smętna
za to Cię kocham
że oczu od Ciebie nie mogę oderwać
moja piękna
Za Twoja niezłomność Cię kocham
i za poetów których kochasz
za to że jesteś w mych lasach
na łąkach na polanach
moja kochana
I za to Cię kocham
że jesteś w świątyniach kapliczkach
w ludziach i prochach
za to wszystko i za wiele wiele więcej
Cię Polsko kocham
JESZCZE BĘDZIE SMUTNO
eszcze będzie smutno
przesmutno najsmuciej
jeszcze los na takiej
załka kiedyś nucie
że jednemu z nas dwojga
przestanie być pięknie
A wówczas
wówczas
serce pęknie
i drugie
I będziemy już zawsze razem
nad Biebrzą nad Bugiem
nad morzem nad Narwią
na każdej naszej trasie
W jednym miejscu
w jednym czasie
JA i DROGA
Nie będą mnie obchodzić
żadni ludzie i przedmioty żadne
tak będę iść długo daleko
aż upadnę
Nie będę myślał o niczym
nie będę myślał o nikim
a gdy coś zakrzyczy
przekrzyczę ciszą
te krzyki
A gdy horyzont będzie
tuż przede mną
ja i droga
będziemy jedno
A za mną czarna noc
przede mną poranna zorza
a ja
ja będę szedł prosto
będę skręcał
będę rozdrożał
JAK TO OPISAĆ
Co warte pisanie
jak to opisać
Krajobraz powłóczysty
ledwo w zarysach
przy drodze
kilka lip i jarzębin
i kapliczka w głębi
w niej baba w chuście
dziad z długą brodą
nad świętą wodą
z ikoną i świecą
A dzień już w lesie
a mgła już w łące
ostatnie ptaki lecą
posiany w niebie mak
Jak to opisać
Jak to
Jak
NIE ZERWĘ
Jawę jak sen
Ci opiszę
Rósł ten
między chodnikiem
a murem smętarza
pierwszy przedwiośnia
mniszek
Chciałem go ofiarować Tobie
dla Ciebie go zerwać
na Święto Kobiet
Już już w mojej ręce
kwiatu łodyżka
lecz puls wyczułem
błaganie
lekarskiego mniszka
Wyczułem przestrach
w oddechu przerwę
mniszka
Już wiedziałem
dla Ciebie nie zerwę
mniejszego braciszka
Miłość mam w sobie i ciszę
serce dla Ciebie przedwiośne
Niech i dla Ciebie mniszek
pomiędzy smętarzem a drogą
sobie rośnie
NIE CHODZI O TO…
Bo tu wcale nie chodzi o to
nie chodzi o to
że żubr, że puszcza
że mchawo, zielono, złoto
że biało, puszyście
igły, liście
drzewa powalone
grzyby, uroczyska
że dęby, świerki, brzozy omszone
graby, olchy, jesiony i klony…
Zobaczysz to wszystko
na ścieżkach wyznaczonych
ktoś gdzieś statystykę kleci
jesteś w niej numerem
np. dwa tysiące trzecim
Nie chodzi o zwyczajny podziw
o tchnienie puszczy chodzi
poprzez jej śmierć
do jej narodzin
Gdy twoje i puszczy istnienia się splotą
niczego nie rozumiejąc
zrozumiesz
I o to tylko chodzi
tylko o to
ZASTYGŁ LAS
Jeszcze cień nie zdążył się zwinąć
w rulon kory, w owal nory lisiej
jeszcze trawa ciekła wilczą śliną
promień słońca, choć już przepadł, tlił się
Jeszcze zapach nie zdążył się wśliznąć
w sam dech lasu i w tajemni głębię
ruch się jeszcze nie zasklepił blizną
drżał listeczkiem na brzozie i dębie
Ptak nie zdążył jeszcze zamknąć dzioba
grzyb odnaleźć więcej miejsca w runie
dudek sobie samemu spodobać
pająk brzdęknąć komarem na strunie
Jeszcze we mchu, zdumiona stonoga
nogi unieść nie zdążyła jednej
szpon bielika, jeszcze tkwił w ostrogach
zastygł słuch na sarniej straży przedniej
Gdy ja wszedłem, do tej swojej puszczy
w ten swój las, który na mnie czekał
z sosny płatek bursztynem się złuszczył
coś mnie tchnęło. To… boża powieka…
Rzecz niesłychana
Po zagrodach po pastwiskach
po sadach
pies ujadał
Bo stała się rzecz niesłychana
oto gdy świerszcze cykały pacierze
jaskółki nocy
nietoperze
grały z ćmami
kosmiczną chwilkę
księżycem w piłkę
Klucz Za Kluczem
Poddaje się. Nie rozumiem
i już się nie nauczę.
Dlaczego ciągnie smutek
żurawi klucz za kluczem?
Nie ma już ich. Wciąż są we mnie.
Bez nich się z nimi włóczę.
Otwieram i zamykam,
żurawi klucz za kluczem.
Wyłania się znów na wiosnę
ich wiersza ledwo druczek.
Nic nie rozumiem. Patrzę,
w żurawi klucz za kluczem.
Dobraaanoooc…
Wiersz czasami złożę
z liści, z kory, z szyszek.
Świt za promień chwycę,
jego światłem piszę.
A gdy dzień przejrzeje
i jabłkiem się stacza,
w jego soku pióro,
nieśmiało zamaczam.
Nieskończenie sennie
wiersz w mroku przygasa
i szepcząc: dobraaanoooc…
Echem tchnie po lasach.
Kareta z Janem
Czym to zajeżdża
dobry pan Jerzy
czyżby karetą
za chwilę ruszy
spod wrót Książnicy
z wielkim poetą
I w dal pojadą
a ona we mgle
sina i płowa
jedzie kareta
z poetą Janem
do Zabłudowa
Miejsce na mapie
ten równoleżnik
i ten południk
tak by się chciało
nawet i pieszo
do Jana z Łubnik
Bezdrożną drogą
i rzeką dziką
czy jeszcze zdążę
do jego stołu
do jego ikon
do jego książek…
Janie…
Dziękuję Ci
za bociana który się nie bał
za żurawie powitanie
za ich lot
w poprzek łubnickiego nieba
Dziękuję za złotośpiewną wilgę
za ziele jaskółcze
i jaskółki jak lecznicze zioła
dziękuję za krotochwilkę
w której dzięcioł gonił
drugiego dzięcioła
Dziękuję
za dom Twój
który w kwiatach
tym majem tonął
za cały Twój dom
jak księgozbiór
niesiony krzyżem
podpisany ikoną
I jeszcze dziękuję Ci
za jabłonie glogerowe
za jak dom Twój
piękną mowę
za krzyż Ci dziękuję
z Twojego rodu
I za rozmowę Ci dziękuję
z ojcem Charbelem
który
ciii…
to on wyniósł poniósł
ten krzyż
z Twojego ogrodu…
W drodze do Jana
Podlasia ludzie cudni,
Podlasia oba krzyże…
Jechaliśmy do Łubnik;
bo sercu tam najbliżej.
Jechaliśmy we czworo,
nas trzech i ona jedna.
Popołudniową porą
zmierzaliśmy do sedna.
Tym sednem był dom Jana
i Jan jak dom, otwarty.
Na sprzętach, książkach, ścianach,
wspomnieniach, czasem startych…
Wśród łąk, rzeżucha, mniszki,
biel z żółcią, lśnienie kwiatów.
Gdzieś tam, na pewno Szyszkin
malował to, z zaświatów…
A na tej łące dziecię.
Dziewusia jak aniele.
Jak sen, realna przecież,
rozkoszne zrywa ziele.
W poświacie cała była.
Blond włoski, mgiełka kwiecia…
Anioł, czy motyl? Chwila,
i zanim, w dal uleciał…
A ja tam w świętego Mikołaja wierzę
A ja tam w świętego Mikołaja
wierzę
Jedzie na oklep
na reniferze
Albo ich wiele
ciągnie sanie
siwą ma brodę
i gwiazdki na niej
Dla grzecznych dzieci
wiezie prezenty
I nie jest jakimś tam
Mikołajem
krasnalem
tylko świętym
Noc zimowa się skrada
Noc zimowa się skrada
w puchu, białokocia
Mróz przez szybę patrzy
w kwiatach i paprociach
Święty Mikołaj ruszył
w świata strony cztery
noc się srebrem prószy
pędzą renifery
Pełga za szybą światło
żyje z lodu okno
Zajechał do stajenki
Bogu złożyć pokłon…
Ciężko rozpoznać
Ciężko rozpoznać
co śnieg co brzoza
renifery w biegu
tumany śniegu
sanie na płozach
I byle szybko
byle najprędzej
bo Boże Dziecię