Rok wydania:     2015
Wydawnictwo:   Wydawnictwo Adam Marszałek, Toruń
ISBN: 978-83-8019-125-9
przedziwnia cover01 horzred

U źródeł twórczości poetyckiej Janusza Andrzejczaka stoi czułość dla niezliczonych form widzialnego świata.
Człowiek jest tu zanurzony w przyrodzie i przyrodę kontempluje. Poezja podejmuje próbę przełożenia jej niewysławialności na wyrazy ludzkiego języka, konfrontuje ją z rzeczywistością kultury – obrazów, rytmów, dźwięków. Niekiedy przez płynące harmonijnie frazy prześwieca trudna polska historia, niekiedy błyska metafizyczna zaduma, pytanie o sens ziemskich spraw i porządków. Janusz Andrzejczak jest, jak się zdaje, zwolennikiem literackiej tradycji – nie eksperymentuje nadmiernie (przejawia – za Leśmianem – wyraźną skłonnosc do neologizmu, semantycznej migotliwości, gry znaczeniami), sięga po sprawdzone wzorce literackie, po miary wierszowe chcące oddać niezbywalny rytm tego, co istnieje. Ceni najprostsze wzruszenia i aksjologiczną jednoznaczność.

Przemysław Dakowicz             źródło opisu: => Wydawnictwo Adam Marszalek
Zobacz recenzję książki  => Kris Krzysztof Rumiński

Światło

 

Na niebie żywiołów tętent
i chmury jak szkaradnice
trzciny ku wodzie przygięte
fal białych płyną ławice

Olchy aż trzeszczą wśród bagien
drzewo o drzewo trze jęki
a jednak zza wyspy żagiel
przez chmury przeciera błękit

Wszem szumu i bryzgu natłok
tylko na wyspie w oddali
brzozowe świeci się światło
które Wszechmocny zapalił  

Na niebie żywiołów tętent
i chmury jak szkaradnice
trzciny ku wodzie przygięte
fal białych płyną ławice

Ballada o Genku (fragment)

(…) Tak byłoby dobrze. Byłoby. Tymczasem…
Tą strzechą, tą łąką, tym niebem, tym lasem…

Poprzez trawy z wiatru i niewiele więcej,
przez wiosny wylanie słonecznym kaczeńcem,

roje muszek, pęknięć niezliczonych pąków,
motyla na szybie, kalosze w przedsionku…

Przez lata dzień pożarny, las rozedrgany,
przez burze, a z nich deszcz jak sitowia łany,

żywic lepkie oczy patrzące jantarem,
pająka co szyje na owadzią miarę,

przez liść gorejący, mgły, które spowiły
krzyże i kapliczki, wierzby i mogiły,

przez krople krwi głogu, tarniny, derenia,
poprzez pamięć lata, która już w korzeniach,

przez dzień coraz krócej, a noc coraz dłużej
przez szron na nawłoci, oszklone kałuże,

przez szadź co zapiera, przez tchu parowanie,
turzyc kuropatwy na śniegu; przez sanie,

zająca wpół skoku, wpół lotu jastrzębia
przez dąb zamrożony, przez lód, który zdębiał

i znowu – przez wiosnę, gdy już na nią pora,
jej gniazda, jej pąki… Chłop ziemie zaorał,

lis zrudział, zszarzał szarak, ptak puchu szukał,
dzień szukał kaczeńców, noc szukała kruka…

Przez wszystko i więcej szedł zew, czegoś powiew,
że wreszcie co z Genkiem ta ziemia się dowie.

I gdy z lasu w nocy trzask jakiś i łomot,
Eugeniusz powrócił. A skąd? Nie wiadomo.

Noc była, oko wykol, ni żywego ducha,
wiolinowy klucz ptasi w górze wyniuchał.

Ręką jak noc czarną ściągnął na dół nutkę,
włożył ją, przekręcił i otworzył kłódkę.