BRZOZOWE OKNA
Janusz Andrzejczak, 2019
Ktoś dawno, dawno temu, pobudował w miastach i miasteczkach domy. Były to przeważnie mieszczańskie, murowane kamienice, ale były wśród nich i domy w całości z drewna. Żywe, zamieszkałe domy, musiały mięć oczywiście drzwi, czyli usta i okna, czyli oczy.
Nie było jeszcze wówczas plastiku, wiec zarówno usta jak i oczy domów, były zrobione z drewna.
Jak wiadomo drewno nie bierze się znikąd, tylko z drzew, a drzewa rosną w lesie. Drwale, którzy trudnili się wycinaniem drzew, mieli szacunek do każdego z nich, bo im drzewo było starsze, im grubsze, im zdrowsze, tym większy stawiało opór. By wyciąć wielką sosnę, świerk, a zwłaszcza dąb, oj, musiał się drwal namachać ręczną piłą i siekierą! Spocił się przy tym, zmęczył tak, że po powrocie do domu padał bez tchu do łóżka.
Później to drzewo trzeba było końmi przetransportować do tartaku, trzeba było je pociąć na deski, z tych desek stolarz robił drzwi, okna, dachy i inne elementy domu.
Te usta i oczy domów, mimo, że już były poza miejscem skąd pochodziły, nigdy, pomimo pokrycia ich farbą, nie przestały szeptać, widzieć i oddychać lasem. Były piękne! Żadne z nich nie było płaskie, wszystkie miały rowki, wgłębienia, wyżłobienia, bywało, że i artystyczne nacięcia, na przykład w kwiaty. Najpiękniejsze były ich górne, łukowate, połączone w jeden punkt zwieńczenia, zupełnie jak w gotyckich witrażach. Miały metalowe, fantazyjnie odlewane okucia. Zasuwki, klamki, zamki, były w nich prawdziwymi dziełami sztuki. Jak każde oczy, także i okna, potrzebują wypoczynku. Nie posiadały one naturalnych powiek, więc ludzie zakładali tkaniny, jedno, albo wielobarwne. Czasem sięgały one od sufitu do podłogi, czasem zaledwie przykrywały okna. Bywały jedno barwnie białe, brązowe, zielone, niebieskie, żółte, w każdym z możliwych kolorów, ale były i w paski, w kwadraty, w esy – floresy, w tulipany, żonkile, w kwiaty bzu, wiśni, jabłoni, w żółte kaczeńce i w czerwone róże.
Aż zestarzały się domy. Ktoś wymyślił plastik. Plastikowych okien już nie trzeba było malować, uszczelniać styku z nimi szyb kitem, były wygodne, szczelne, niewrażliwe na deszcz, mróz i śnieg.
I wszyscy zapragnęli mięć takie właśnie okna.
Masowo, w każdym domu, w każdym mieszkaniu, zaczęto drewniane okna zastępować plastikowymi.
No i stare oczy domów wyrzucano na śmietnik.
Zakładaniem plastikowych okien trudnił się pewien dobry człowiek. Od dzieciństwa kochał las, a w nim drzewa, ale prace miał, jaką miał: zakładał nowe okna i musiał wyrzucać na śmietnik stare. Wyrzucając je, pewnego dnia pomyślał:
Szkoda mi ich. Takie są piękne! Zawiozę je bratu na wieś, może mu się do czegoś przydadzą?
Jak pomyślał, tak zrobił.
Jego brat, w wolnych od uprawiania ziemi chwilach, malował obrazy. Malował lasy, drzewa, jeziora, malował to, w czym żył, ale i malował to, za czym tęsknił.
No i pojechał brat do siebie, a on z tymi oknami został. Stoi przed ich wielką stertą i nie wie co z nimi zrobić.
Do budowy szklarni się nie nadają, bo za ciężkie. Pociąć na opał – szkoda. Też mnie brat uraczył kłopotem!
Aż wziął jedno z nich do rąk, podniósł na wysokość lasu w oddali i zobaczył w oknie oko. I to oko, patrzyło na las…
Przecież można osadzić w nich płótno i na nim malować!
Tylko co zrobić z farbą, którą są pokryte?!
Wziął nożyk i zaczął skrobać.
Ależ tu warstw farby! Tego się nie da zrobić! I te wyżłobienia! Jak z nich wyskrobać farbę?! Nieopodal niego mieszkał sąsiad. Tak się w jego życiu ułożyło, że został bez środków do życia. Mieszkał w rozpadającej się chałupie krytej strzechą, nie miał wody, nie miał prądu, nie miał co jeść. Ale miał coś, czego inni nie maja: czas, siły i cierpliwość. Za posiłek, za drobną zapłatę, skrobał w stodole te okna. Gdzie farba za bardzo przylegała, gdzie dojście do niej było zbyt pracochłonne, często i niemożliwe, brał elektryczną opalarkę, a gorące, wydmuchiwane z niej powietrze zmiękczały wiekowe warstwy farby. Niesamowite, że z większości okien wytapiała się jeszcze stuletnia żywica! Jej zapach, zapach tamtego lasu, wydobywał się z desek zrobionych z tamtych drzew, z tamtego lasu!
Z osadzeniem w tych oknach płótna, wcale nie było łatwo. Musiało być ono porządnie naciągnięte, a przecież okna były ku górze łukowate, wiec trzeba było drobniutkimi gwoździkami raz przy razie płótno nabijać, jednocześnie je naciągając. Bolały go od tego dłonie, bolały palce. W końcu opanował te sztukę. Zagruntowywał kolejne, osadzone w starych oknach płótna i malował w nich obrazy. Podobały się, ludzie je kupowali. Niebawem rozproszyły się one po całym nieomal świecie. Aż zdarzyło się, że musiał opuścić swój dom na wsi i któregoś dnia, wyprowadził się do miasta skąd pochodził. Zabrał ze sobą tylko to, co mogło być przydatne, co mogło się pomieścić w niedużej piwnicy w miejskim bloku.
Wyciągnął trzydzieści kilka okien na podwórko i zasmucił się. No i co ja z wami zrobię w mieście? Gdzie ja będę malował wasze na świat spoglądanie? Gdzie ja was pomieszczę? Tyle z wami było pracy, tyle trudu, tyle moich tęsknot! Co mam z wami zrobić?
Dręczyło, paliło go sumienie, bo nie umiał ich pozostawić na poniewierkę, na spalenie przez kogoś w piecu.
Co ma być, to będzie! Biorę je! – zdecydował.
No i je zabrał. Zniósł do piwnicy, upychając gdzie się dało i nie dało. Przeszkadzały, były przekładane z miejsca na miejsce, ale wyrzucić ich nie umiał.
Z dziesięć lat tak sobie leżały, aż któregoś dnia wyruszył rowerem w te swoje lasy i w przerwie dalekiej drogi zapragnął odpocząć.
Leżała sobie powalona, martwa brzoza i on na niej usiadł.
Usiadł, ale w środku było próchno i zamiast siedzenia, zaliczył leżenie na ziemi.
Wstał, spojrzał zdziwiony…
Na zewnątrz niby cała, a w środku próchnica! Jak to się dzieje, że kora brzozy też nie spróchniała?
Wyjął składany nóż, który zawsze miał ze sobą i powycinał wielkie płaty brzozowej kory. Była przepiękna. Miała naturalne zgrubienia, nierówności, ślady po gałązkach, gdzieniegdzie regularne dziurki – ślady po stukaniu dzięciołów i po owadach. Zdarzały się i huby.
Nie wiem po co mi to, ale coś mi szepcze, że będzie z tego coś pięknego.
I gdy wracał do domu z tymi płachtami brzozowej kory, nagle go olśniło!
Okna! Osadzić tę korę w oknach!
I tak też zrobił.
Dziś, oczy niegdysiejszych domów, patrzą w innych domach brzezina.
Ktoś je zawiesza w na ścianach swoich wiejskich domów w miejscach, w których prócz tych okien, nie ma innego okna.
Kto umie patrzeć, zobaczy w nich brzozy wiosną, latem, jesienią i zimą.
Kto nie ma dwojga okien na swojej twarzy, nie ma na niej i oczu.
By umieć patrzeć, trzeba zawsze mieć ze sobą okna.
Już idę…
Do gospodarstwa państwa S. w pewnej wsi na Suwalszczyźnie, od kilku lat przyjeżdża pewne starsze już małżeństwo.
Pani jest ciężko chora. Nie porusza się samodzielnie, leży, niewiele i z trudem mówi, niezmiernie rzadko w ogóle da się namówić na opuszczenie pokoju. Nawet gospodarze nie bardzo wiedzą co jej jest, choć przecież zachodzą do nich w różnych sprawach, a to czy potrzeba im mleka, masła, twarogu, śmietanki, albo jakich warzyw czy owoców, czegokolwiek czego sobie życzą. Nie wypada ich pytać, a i oni sami na ten temat mówić nie chcą choć widać i słychać, że dobrze nie jest, a nawet – z każdym rokiem – coraz gorzej.
Zastanawia po co tam właściwie przyjeżdżają skoro chora nie ma potrzeby czy chęci korzystania ze świeżego powietrza, słońca i tego wszystkiego co daje wieś. A jest ona piękna: rozłożysta, położona w pofałdowanym terenie, pośród aromatycznych łąk i malowniczo zamknięta horyzontem omszałej puszczy.
Zupełnie niedaleko jest też dość duże, piękne jezioro, więc mogliby, rozłożywszy się w cieniu olchy pobyć i nad nim, poddając się odblaskom iskrzącej, kojącej wody.
Siedzenie pod dachem ma chora i u siebie, ale taka jest jej wola i nikomu nic do tego. Może chodzi tu po prostu o zmianę otoczenia, o inne powietrze, inne dźwięki, inne sprzęty i innych ludzi wokół, o inne – wszystko, prócz męża, którego ta kobieta kocha zapewne nie tylko dlatego, że był, jest i pozostanie jej wierny, oddany, najbliższy.
Okolica, całe otoczenie gospodarstwa państwa S. ma w sobie wszystko to, czego potrzebuje ciało umęczone chorobą. Rozległe łąki pachną kwitnącym, różnobarwnym zielem, z jednego kwiatu na drugi przelatują najprzeróżniejsze w kształcie i barwie motyle, czyli kwiaty lotu i wystarczy na chwilę położyć się w aromatyczny poziom łąki by dostrzec w jej gąszczu żuka, a to opalizującego, a to takiego z długimi wąsami i czerwonym pancerzykiem w czarne kropki, albo tuż obok – prawie niewidocznego, zielonego pluskwiaka udającego listek.
Jest w gospodarstwie państwa S. ogród, sad i inwentarz, a także w tę i we w tę przecinane lotem czarnych jaskółek chabrowe niebo, czyli wszystko, czego potrzebuje już nawet nie tylko chory, ale każdy wrażliwy, spragniony ciszy człowiek.
A jest tam tych cisz, wiele, wiele rodzajów.
To cisza, jaką tka cykanie świerszczy, ptasi świergot, żurawi klangor otwierający i zamykający dzień, cisza radosnych poszczekiwań czterech szczęśliwych psich żywotów, cisza pochrząkiwania maciory z sześcioma pociesznymi prosiaczkami, cisza porannych pień rajskich kogucików, cisza szumu wiatru i cisza burzowej nawałnicy z potokiem deszczu że świata nie widać i grzmotami że nie zatykać uszu, bo to nie ten sam hałas co walenie, jazgoty, warkoty i wycie miasta, ale cisza brzmień zgodności z naturą.
Posiadający dar czucia ciszy, usłyszy jak pękają kwiatowe pąki, jak ziarenka piasku kurczą się pod wpływem nocy i rozprężają od ciepłoty dnia i jak motyl zwija w spiralę ssącą trąbkę właśnie napiwszy się nektaru.
Jest też i cisza jeziora. Ta, która fałduje wodę, chlupocze o brzeg, cisza upadku do wody olchowej szyszki, cisza ptaka trzcinnika kpiącego sobie dominującym nad wodą głosem z drapieżników:
No wejdź tu po mnie, jeśli potrafisz!
Można by się więc zastanawiać dlaczego chora nie chce żadnej z tych cisz, tylko ciszę swego pokoju.
Mąż nie ustępuje jej na krok, jest na każde jej zawołanie, każde skinienie ledwo co podniesionej ręki
i jest od niej na tyle daleko, by móc dostrzec jej blade wargi czy aby nie wyszeptują jakiejś potrzeby, choćby i nawet jej zamysłu, odczytywanego w nabraniu powietrza w płuca.
Raz jeden, widziano tego pana na podwórku bez niej. Otworzył szeroko drzwi na tyle, by nie spuścić żony z oczu. Pochwycił grabie i coś tam nimi wygrabiał z gąszczu czarnej porzeczki. Wyraźnie nudził się i chciał zrobić cokolwiek ponad codzienność, więc zobaczywszy leżące w trawie narzędzie chwycił je i zaczął nim byle co, w byle czym dłubać.
Trwało to zaledwie kilka minut, po czym nagle rzucił je, i powiedziawszy:
Już idę…
… zniknął za drzwiami domu.
Cisza…
Piękno…
Piękno ciszy i cisza piękna…
Przyrody i miłości dwojga ludzi, nawet w tak złym dla nich czasie.
A może właśnie dlatego…?
I ja też, patrząc na to w nieustającym zachwycie, dojrzawszy piękno tam, gdzie mało kto je dostrzega, szepczę ciszy:
Już… idę…
Eliasz
Mnich Eliasz miał trochę ponad sześćdziesiątkę, więc nie był jakoś specjalnie stary, jednak prosty mnisi ubiór, długie, siwe włosy i takaż broda dodawały mu ze dwadzieścia lat więcej.
Żyjąc na skraju puszczy nikt go w zasadzie poza zwierzętami nie odwiedzał. W zupełnie wyjątkowych sytuacjach wpuszczał jednak przed swoją zamszoną ziemiankę ludzi szczególnie chorych, lecząc ich ziołami, korzonkami, pajęczyną i modlitwą.
Poza nią, poza półszeptną modlitwą niewiele w ogóle mówił.
Zdarzało się, że gdy w oddalonej o pół dnia piechotą wsi dzwonnik uderzał sercem w kielich dzwonu, Eliasz brał do ręki swój jałowcowy kostur i wyruszał do cerkwi na religijną uroczystość.
Ludzie wówczas gromadzili się wokół niego, ale nikt nie śmiał go niepokoić ani ciekawskimi spojrzeniami, ani tym bardziej jakąkolwiek rozmową, poza powitaniem:
„Slawa Hospodu Isusu Christu.”
Całą ceremonię klęczał z pokornie zwieszoną głową.
Ale zdarzało się, że nagle wstawał, podnosił do góry ręce i wykrzykiwał:
„Люди опомнитесь, а то прийдёт время мора!” („Ludzie, opamiętajcie się, bo nadejdzie pomór!”)
Ale oni nie chcieli tego słuchać, nie chcieli się opamiętać i nadchodził przepowiedziany pomór zwierząt lub ludzi.
Gdy zdarzyło się tak raz, drugi, trzeci i więcej, wszyscy już wiedzieli, że mnich Eliasz jest prorokiem.
Potrafił bez pomyłki wskazać kierunki świata, przepowiedzieć pogodę na dzień następny, za tydzień i miesiąc i jaka będzie zima, jaka wiosna, jakie będzie lato i jaka jesień.
Tego nauczył się czytając znaki jakie zsyła przyroda.
Dotyczyło to zwłaszcza zimy, której mieszkańcy środkowego Podlasia bali się najbardziej.
Gdyby wiedzieli jaka będzie, przygotowywaliby się wcześniej gromadząc zapasy żywności i opału w takiej ilości, by przetrwać ten trudny czas bez problemów, a nawet tragedii.
Gdy jesień była spowita we mgłach Eliasz wiedział, że zima będzie śnieżna. Bujnie kwitnący wrzos oznaczał ciepłą i długą jesień, ale mróz i śnieg, już w listopadzie. Wielkie kiście czarnego bzu, berberysu, jarzębiny i innych dzikich owoców, także obfitość leszczynowych orzechów oznaczało ostrą zimę.
Umiał też czytać z szyszek na sosnach. Jeśli wyrosły na górze drzewa, zima miała być sroga przy końcu, jeśli na dole srogi miał być jej początek. Obfitość szyszek w ogóle, oznaczała długą i ostrą zimę. O jej srogości mówiły też Eliaszowi długo, do późnej jesieni aktywne mrówki i krety, pszczoły gęsto zatykające kitem otwory, wcześniejszy niż zwykle odlot żurawi i szpaków, a także niepokój krukowatych, a spokój wróbli.
Nawet zwykły domowy kot, liniejąc przedwcześnie i zakładając nowe futro miauczał u niego o srożnej, długiej zimie.
Eliasz z roku na rok coraz dalej i głębiej musiał przemierzać puszczę w poszukiwaniu ziół, jadalnych bulw i korzeni, jednak zawsze wiedział jak trafić z powrotem na swoją pustelnię. Mech od zawsze porastał północną stronę drzew, a tam gdzie go nie było, północ wskazywała ciemniejsza strona kory, samotnie rosnące drzewa miały bujniejszą koronę od strony południowej i to od niej mrówki budowały w lesie mrowiska, będące bardziej spadziste od strony północnej.
Wiedział też, że jagody, które zbierał ile tylko starczało mu sił, najgęściej i najowocniej rosły po południowej stronie.
Któregoś dnia, pewna kobieta idąc do pustelni po ratunek dla umierającego męża zastała pustelnika przed ziemianką nieomal bez oznak życia.
Czym prędzej pobiegła z tą wieścią do wsi.
Zebrało się kilku rosłych chłopów i zabrało Eliasza do jednego z domów.
Przez blisko siedem długich miesięcy leczono go tak, jak on ich nauczał.
Niebawem jego miejsce zajął przybyły nie wiadomo skąd, obwieszony ikonami i krzyżami wędrowny mnich, który nie gardząc pieniędzmi leczył choroby poprzez dotyk, specjalizując się zwłaszcza w leczeniu atrakcyjnych kobiet.
W tym czasie do wsi zjechały buldożery, ponieważ gdzieś daleko ktoś wymyślił, że trzeba przegrodzić , uporządkować wolną rzekę i zmeliorować wielkie połacie podmokłych łąk i bagien.
Były one ostoją rozmaitych istnień, które wybranym podszeptywały proroctwa.
Mieszkający daleko fałszywi prorocy przepowiadali, że utworzony w ten sposób sztuczny zbiornik raz na zawsze ukróci samowolę niesfornej rzeki, a ludziom przez to będzie się żyło dostatniej.
Zburzono im domy, stodoły, spiżarnie, wiatraki, młyny i kazano się wynosić do bloków.
Oba proroctwa się spełniły:
Zabetonowano brzegi, pobudowano przepompownie i rzeka przestała być sobą, rozpływając się w cieczy przypominającej wodę, a ludzie odtąd mieli czas na konsumowanie swego dostatku w postaci nicnierobienia.
Młynarz odtąd mełł nudę, a rolnik siał, zbierał, orał – bezczynność.
Gdy prorok Eliasz wyzdrowiał, wyruszył do swojej pustelni.
Po drodze niczego jednak nie mógł rozpoznać i wszystko mu się pomieszało!
Oto mech porastał południową stronę drzew, a kora była jaśniejsza po stronie północnej, samotnie rosnące drzewa miały bujniejszą koronę od strony północnej i od niej mrówki budowały w lesie mrowiska, bardziej spadziste od strony południowej.
A jagody zniknęły…
Tylko słońce było jak zawsze i idący w jego kierunku Eliasz szedł, szedł, aż przepadł bez wieści…
Ławeczki
Dobrze jest usiąść a ławeczce z konaru powalonego w puszczy drzewa, na mchu zielonym który je porasta.
A siedząc, patrzeć.
Można patrzeć pod nogi, na wyciągniecie palca lub ręki, można do najbliższego drzewa, można też patrzeć w głąb lasu, aż do ostatniej, ledwo widocznej smużki czegoś, co pewnie jest drzewem, ale tej pewności się nie ma. Można też patrzeć mimo, to znaczy tak, że się patrzy nie widząc i widzi nie patrząc. Wówczas, jak głęboka myśl potrafi odegnać człowieka z rzeczywistości, tak jeden spadający liść potrafi go do niej przywrócić na tę jedną ulotną chwilę, w której liść upadnie i odetchnie.
Można też zobaczyć lot ptaka, czyli ptaka w locie albo lot w ptaku, albo samego ptaka lub sam jego lot.
Sam lot…
Patrzy się wówczas z perspektywy ławeczki w jeden punkt nieba i tylko się myśli, marzy lub coś sobie wyobraża, albo też w ogóle się nie myśli, o niczym się nie marzy i niczego się sobie nie wyobraża.
To właśnie wówczas ma miejsce lot sam w sobie.
Lot bez ruchu.
Dziwny, przedziwny, bo to lot z Przedziwni.
To właśnie wtedy, niczego nie widząc, wszystko się czuje.
Patrzy się, leci, ulata, dolatuje, wylatuje, nie błądząc, nie klucząc.
I podobnie jest, gdy się z tej ławeczki słucha.
Słucha się nie słysząc i słyszy się nie widząc skąd.
Gdy spada z drzewa szyszka, słyszy się jej upadek. Nieliczni usłyszą jak po drodze odbija się od gałęzi, a już bardzo nieliczni są w stanie usłyszeć jak zupełnie inaczej mknie poprzez słoneczne prześwity, inaczej przez mgłę, inaczej w dzień, inaczej w nocy, inaczej wiosną i inaczej zimą.
Wszyscy słyszą co jest, ale tylko nieliczni usłyszą co być może.
Ci, są dla lasu, a dla puszczy – swoi.
Taki, usłyszy z ławeczki na poziomie runa westchnienia drzew po upale dnia, wzrastanie grzybów i mlaskanie pająka rozsnuwającego nici. Usłyszy przyrastanie liści, a nawet kurczenie się i rozprężanie paprotnych cienistości.
Usłyszy niesłyszalne dla innych ludzi.
Tak samo jest ze smakiem.
Z mchowej ławeczki można uszczknąć i posmakować jagodę łochyni, poziomkę, albo jedno serduszko zajęczego szczawiku rosnącego na palec odległości, tuż obok.
Ale można też posmakować na przykład – powietrze.
Inaczej ono smakuje na łące, inaczej w lesie, nad jeziorem, na plaży, inaczej wiosną, latem…
Inaczej w każdej, nawet najmniejszej przestrzeni lasu.
Ławeczki…
Są one właściwie wszędzie, bo w końcu trzeba gdzieś usiąść, tak jak wszędzie są miejsca do stania, chodzenia i do leżenia.
Ławeczki są gdziekolwiek zechcesz, albo i nie zechcesz.
Są w świątyniach, teatrach, parkach, na osiedlach, wzdłuż chodników, na rynkach, przed widokowymi tak zwanymi punktami, w ogrodach i na cmentarzach.
Są na piasku, na kamieniu, na igliwiu, w łopianach, nad przepaściami, pod wielką górą, na brzegu, na łodzi, na przygiętej do ziemi wierzbie, na brzozie, w płytkiej wodzie nawet, a nawet i na ptaku.
Można go dosiąść i z nim poszybować. Można wzlatywać i opadać, wzlatywać i opadać, albo
slalomem, dookoła pnia, przemieszczać się z nim aż do samej korony.
Na ławeczce z konaru
z powalonego drzewa w puszczy
na mchu zielonym który je porasta
dobrze jest usiąść
a siedząc, patrzeć
można patrzeć pod nogi
na wyciągniecie palca lub ręki
można do najbliższego drzewa
można też patrzeć w głąb lasu
aż do ostatniej
ledwo widocznej smużki
czegoś
co pewnie jest drzewem
ale nie mamy tej pewności…
Nic niezwykłego
W Dolinie Biebrzy, tuż przy domu na krańcu osady złożonej z kilku zaledwie gospodarstw stoi wieża widokowa. Z jej drewnianej wysokości roztacza się widok nad widokami. Dla jednych istnieje by się zapatrzeć i w tym zapatrzeniu zapomnieć o wszystkim, dla drugich – by stamtąd uciekać jak najszybciej.
Był późny wieczór. Przez ultramarynowo – pomarańczowe chmury, przebijały się smugi zachodzącego słońce. Kumaki w pobliskim bajorku odmierzały swym rechotem czas, sekunda po sekundzie, z dokładnością, przy której szwajcarskie zegarki są dziełem kowala.
Pojedynczy żurawi klangor i odgłosy kilku ptaków, z furkotem wznoszących się i przelatujących nisko tuż nad bagnami, rozwlekały w nieskończoność cud ciszy, dla której wszystko co ludzkie, nawet stłumiony oddech, stawał się hałasem.
Było bezwietrznie, ale dało się odczuć postępujące tchnienia chłodu i wilgoci.
Zmierzchał początek lipca. Bagna, wraz z kolistymi kępami niskich bagiennych wierzb spuściły z dziennego tonusu i rozłożyły się do spania.
Na wieżę wszedł mężczyzna ze swoim ośmio, może dziewięcioletnim synkiem. Obaj stanęli twarzami w stronę północno–zachodniego horyzontu, gdy…
… z głębi jednego i drugiego planu lasu, pomaleńku, powoli, zsuwała się w dolinę…
… mgła…
Po co tu przyjechaliśmy? Nie ma tu nic niezwykłego! – powiedział ojciec do syna.
Ja też tu niczego niezwykłego nie widzę – odpowiedział chłopiec, po czym obaj zeszli na dół.
Tymczasem…
Tymczasem mgła, jak jęzor lodowca, jak śnieżna lawina, powolutku zsuwała się, otulając pnie odległych drzew i całkowicie pochłaniając koliste kępy karłowatych wierzb.
Na całym obszarze rozległej doliny i wszędzie gdzie tylko było nieco niżej i bardziej mokro, powstawały chmurki rzadszych mgieł. Te, snuły się tuż przy ziemi, łączyły jedna z drugą tworząc całe połacie mgieł i mgiełek o różnej przepuszczalności niknącego światła słonecznego, by w końcu połączyć się z księżycową poświatą.
I wówczas, przenikliwym klangorem krzyknęły żurawie, a echo, echo pochwyciło tę amplitudę najpierw niskiego, później wysokiego dźwięku i powtórzyło go jeden raz, drugi i trzeci…
Lecz to nie było zwyczajne echo, bo ono odbija się zazwyczaj o ściany lasu lub wzgórz, a tych, tam przecież nie było.
Jakiś ptak furknął i coś zaskrzeczał z turzyc, para żurawi przecięła na chwilę cały późny wieczór na pół, a kumaki wydmuchnęły z siebie sekundę po sekundzie czasu mierzonego od jednego mgnienia boskiej powieki do drugiego i to wszystko było ciszą, absolutną ciszą mgły…
ZAWSZE W TOBIE WIOSNA
Nie mógł już znieść jazgotu codzienności, więc wkładał sobie do uszu stopery, ale gdy tylko to robił, niechciane dźwięki tylko się potęgowały.
Nie mógł już znieść widoku codzienności, więc zakładał sobie na oczy czarną opaskę, ale gdy tylko to robił, niechciane, wstrętne widoki tylko się zwielokrotniały.
Od wszystkiego czego z całego serca nie znosił nieustannie kręciło mu się w głowie, tracił poczucie wszelakiej równowagi i tylko świadomość istnienia Dobra i Piękna była mu podporą.
Nie mógł już znieść smaków, zapachów, dotyku codzienności, więc uciekał w sen i inne nierzeczywistości.
Może był szaleńcem.
Może.
Może mu się to przyśniło, a może to była rzeczywistość…
Wraz z początkiem marca wyrzucił do śmieci zatyczki do uszu, opaskę na oczy i wszystko co krępowało jego zmysły. Gdy się ocknął, ponad zatłoczoną miejską ulicą, ponad paskudnym blokowiskiem, ponad klaksonami aut, ponad swądem spalin, wysoko w górze najpierw usłyszał, później ujrzał klucz dzikich gęsi.
Ciągnął się przenikliwym gęganiem z południowego zachodu na północny wschód przez całe niebo.
I on za nim poszedł.
Klucz dawno już pochłonął horyzont, a on szedł, szedł i szedł…
Żółty pył z kwitnących leszczyn i wierzb osypywał się na jego ubranie, a on szedł i szedł, mijał po drodze białe wrzecionka przebiśniegów, słoneczka podbiałów, wonne połacie różu wawrzynka wilczełyko, a w cienistych grądach niebieskie przylaszczki. Mijał jeszcze bezlistne, a już zapylane przez coraz cieplejszy wiatr wierzby szare i iwy, olchy, topole, osiki i wiązy.
Szedł i szedł…
Mijał pierwsze motyle: listkowce cytrynki i rusałki – ceiki, pawiki i pokrzywniki. Przysiadały na kwiatach, pląsały w prześwitach, wzbijały się, opadały na pierwsze kwiaty, znikały w cieniach. Gdy wyszedł na rozległą polanę, przystanął na chwilę zasłuchany w zastygły punkt skowronka, ale rozedrgany na całe niebo jego śpiew. Nieco dalej, na mokradłach, z radosnym „kiwi kiwi” polatywały czajki, grały na puzonach krzykliwe łabędzie, pojedyncze bąki dmuchały w butelki i rozlegał się echem żurawi klangor. Tym razem już klucz za kluczem, nieustannie przelatywały dzikie gęsi. Wiele z nich, robiąc rozpoznawczą rundę nad mokradłami, rozpraszało się i gęsi przysiadały na spoczynek na podmokłych łąkach. Nisko nad nimi, w drodze nad jeziora, przelatywały z głośnym kwakaniem najprzeróżniejsze gatunki kaczek, przemieszczały się flotylle kormoranów, czaple, łyski i perkozy.
Gdy na północ odlatywały zimujące u nas gile, jemiołuszki, kwiczoły i jery, w sikory, kowaliki, dzwońce, trznadle i wróble, jakby wstąpił zew jakiś: wszystkie trzy wymiary roztętniały się ich śpiewami i chociaż każdy z nich był inny, nie zna cała Ziemia niczego równie harmonijnego i nawet smętny gawroni krakot brzmiąc inaczej niż zwykle, nie był w niej dysonansem.
Tymczasem on szedł i szedł dalej i gdy jeden gatunek fiołków kwitł tuż przed nim, drugi – to przekwitał, to dopiero zakwitał tuż za nim. Na rozświetlonych stanowiskach mijał skulone, żółte, lekarskie pierwiosnki i sam już się pogubił na co ma patrzeć, co najpierw chłonąć: kwiaty na dole, czy rozmaitość przelatujących w górze ptaków, jak bociany, bekasy, kuliki, rudziki, drozdy śpiewaki, zięby, remizy… Nie wiadomo z jakiego powodu, nic nie uszło jego uwadze: ani słonki odbywające tokowe loty na skrajach lasów po zachodzie słońca, ani tokujące o świcie cietrzewie, ani zakładające gniazda kruki, puszczyki i sójki.
Widział nawet przychodzące na świat pierwsze małe zające, budzące się jeże, zaskrońce i norniki, wychodzące z kryjówek biedronki i biegaczowate… Każdy jego krok oznaczał jakąś zmianę w przyrodzie, ale one następowały niezależnie od jego drogi, bowiem gdy przystanął aby w zatopionych olsach przyjrzeć się błękitnym szatom godowym samców żab moczarowych, wszystko działo się niezależnie od niego.
Był oszołomiony widokiem tych wszystkich cudów, ich wzajemnym przenikaniem, następowaniem po sobie. Wobec ich niebywałego natłoku, nie miał kiedy zastanawiać się skąd one i dlaczego on……
Szedł dalej, czy to popychany, czy ciągniony przez siłę, której ani nie mógł, ani nie chciał się przeciwstawić. Od nadlatujących czarnych bocianów nie zrobiło się ani cienia ciemniej, podobnie jak w zamieszkałych już przez szpaki, kowaliki, dzięcioły i pustułki dziuplach. Cały otaczający świat drżał w dźwiękach, kolorach i zapachach w jakimś przedziwnym uniesieniu.
Gdy wyszedł w rozległą dolinę zatopionych łąk, aż przymrużył oczy od słonecznego blasku nieprzebranych kaczeńczych łanów, wśród których trwał nieustanny koncert czajek, bekasów, kulików, rycyków, brodźców, a w końcu i batalionów.
Nawet nie zauważył kiedy brzozy okryły się zielenią i kwiatem, kiedy w lasach, zaroślach i nad rzekami zakwitła czeremcha zwyczajna, a w mijanych parkach, lasach i przy drogach zakwitły klony, graby, krzewy tarniny, gdy popękały wielkie pąki kasztanowca, a w wiejskich sadach, niezliczonością kwiatów obsypały się czereśnie, wiśnie i śliwy.
Idąc z biegiem rzeki, widział „gotującą” się od trących się ryb wodę, a nieomal zaraz po tym, przylatujące lelki i dudki, wreszcie strumieniówki, dziwonie i jerzyki, a także – bajecznie kolorowe wilgi i kraski. Nad wodami widział rybołowy i tworzące lęgowe kolonie rybitwy i mewy śmieszki, słyszał rozbrzmiewające śpiewem trzcinniczków, trzciniaków i łozówek pasy trzcin i wodnych obrzeży.
Jak podmokłe łąki słoneczniały błotną kniecią, tak pozostałe, te niezatopione, świeciły słonecznym światłem kwitnących mniszków lekarskich, a liściaste lasy już powoli nabierały trwałych odcieni zieleni.
A on szedł i szedł……
Świat rozmigotał się śpiewem ptaków. Najpiękniej i najwytrwalej, do późnych godzin nocnych, śpiewały słowiki i drozdy śpiewaki, rudziki i kosy. Z głębi lasu, jakby echem, rozlegały się kukania samców kukułek wabiących samice.
Zaledwie widział ptasi przylot, zaloty, misterne gniazdowanie, a już pojawiły się pisklęta sikor, czajek, dzięciołów, a w niedostępnych ostępach bagiennych lasów wylęgały się małe żurawie, przychodziły na świat małe bobry, wydry, sarny i jelonki, ale dopiero z zimowego snu budziły się popielice.
Szedł, szedł, szedł, wśród ogłuszającego rechotu żab i rzekotek, które słychać było nawet wtedy, gdy pozostały daleko, daleko za nim. W niepoliczalnych chmarach much i komarów, uganiały się muchołówki, jaskółki oknówki, dymówki, brzegówki i jerzyki.
Gdy wyszedł na wielkie przestrzenie łąk, zdumiał się. Jaskry, firletki, rdesty, rdzawoczerwone owoce szczawiu, liliowe dzwonki rozpierzchłe, koniczyny, a przy brzegach strumieni niezapominajki, żółte kosaćce…
Kształty, wonie, kolory, dźwięki…! Zaledwie zdołał się przyjrzeć jednej roślinie, zaledwie poczuł jej woń, zaledwie wchłonął jej zapach, zaledwie usłyszał nad nią brzęczenie pszczoły i ptaka, już jawiła się nowa roślina, o innym kształcie, innej woni, innym smaku dla innego owada… Inny już był wiatr, inne chmury ganiały po niebie, inny deszcz, inne światło w porannej rosie…
Na swej drodze, mijał szlaki ptaków lecących do gniazd z dziobami pełnymi owadów, przysiadające na trawach pokląskwy, pliszki żółte, potrzosy, bagna kwitnące bobrkiem trójlistnym, kwiatami tojeści bukietowej, kuklika, bagna zwyczajnego, przekwitające już turzyce i pióropusze puchu wełnianki wąskolistnej.
Gdy wkroczył w las, mijał kwitnące kwiaty jarzębiny, kaliny i głogu, kwitła kruszyna, trzmielina, malina, jeżyna i miotlasty żarnowiec. W runie leśnym pojawiły się kwiaty gwiazdnic, czarnej jagody, konwalii pachnącej i poziomki. Od kwitnących sosen i świerków, drogi leśne, drzewa i zioła, pokryły się warstwą żółtego pyłu. Pojawiły się pierwsze grzyby.
I znów wyszedł na pola. Od kwitnącego rzepaku, musiał aż oczy przymrużyć. Kłosiło się żyto. Wśród zbóż zakwitły chabry, maki polne i rumianki, a w pobliżu ludzkich siedzib, w bocianich gniazdach już wylęgły się młode bociany.
Wśród kwitnących na purpurowo i różowo storczyków, wśród rozmaitych traw: tymotki, manny, wiechliny, drżączki, kostrzewy, kłosówki, mietlicy, rozlegało się cykanie świerszczy. Nad wodami, kwitło jeziorne sitowie, pałka wodna, tatarak i strzałka wodna.
Rozpachniła się różem macierzanka……
Tyle kwiatów, tyle motyli! Sam już nie wiedział co jest motylem, a co kwiatem…
Gdy zakwitł czarny bez, zakwitł dereń, grochodrzew, krzew ligustru, jaśminu wonnego i śnieguliczki, a na łąkach dziurawiec zwyczajny, gdy na stojących wodach pojawiły się kwiaty białego grzybienia, przystanął.
Nie, nie trzeba mu było przyspieszać czasu, jeszcze nie chciał wkraczać w lato.
Odwrócił się i zaczął wracać tą samą drogą.
Zaczął od kwitnących na stojących wodach białych grzybieni.
Szedł i szedł……
Aż doszedł do pierwszego klucza dzikich gęsi na wczesnomarcowym niebie.
I wszystko, ale już rzeczywiście, zaczęło się od początku……