VII. Brzozowe Okno Janusz Andrzejczak
|

BRZOZOWE OKNA

Ktoś dawno, dawno temu, pobudował w miastach i miasteczkach domy. Były to przewiane mieszczańskie, murowane kamienice, ale były wśród nich i domy w całości z drewna. żywe, zamieszkałe domy, musiały mięć oczywiście drzwi, czyli usta i okna, czyli oczy.
Nie było jeszcze wówczas plastiku, wiec zarówno usta jak i oczy domów, były zrobione z drewna.
Jak wiadomo drewno nie bierze się znikąd, tylko z drzew, a drzewa rosną w lesie. Drwale, którzy trudnili się wycinaniem drzew, mieli szacunek do każdego z nich, bo im drzewo było starsze, im grubsze, im zdrowsze, tym większy stawiało opór. By wyciąć wielka sosnę, świerk, a zwłaszcza dąb, oj, musiał się drwal namachać ręczną piła i siekiera! Spocił się przy tym, zmęczył tak, że po powrocie do domu padał bez tchu do łóżka.
Później to drzewo trzeba było końmi przetransportować do tartaku, trzeba było je pociąć na deski, z tych desek stolarz robił drzwi, okna, dachy i inne elementy domu.

Te usta i oczy domów, mimo, że już były poza miejscem skąd pochodziły, nigdy, pomimo pokrycia ich farba, nie przestały szeptać, widzieć i oddychać lasem. Były piękne! Żadne  z nich nie było płaskie, wszystkie miały rowki, wgłębienia, wyżłobienia, bywało, że i artystyczne nacięcia, na przykład w kwiaty. Najpiękniejsze były ich górne, łukowate, połączone w jeden punkt zwieńczenia, zupełnie jak w gotyckich witrażach. Miały metalowe, fantazyjnie odlewane okucia. Zasuwki, klamki, zamki, były w nich prawdziwymi dziełami sztuki. Jak każde oczy, także i okna, potrzebują wypoczynku. Nie posiadały one naturalnych powiek, wiec ludzie zakładali tkaniny, jedno, albo wielobarwne. Czasem sięgały one od sufitu do podłogi, czasem zaledwie przykrywały okna. Bywały jedno barwnie białe, brązowe, zielone, niebieskie, żółte, w każdym z możliwych kolorów, ale były i w paski, w kwadraty, w esy – floresy, w tulipany, żonkile, w kwiaty bzu, wiśni, jabłoni, w żółte kaczeńce i w czerwone róże. Aż zestarzały się domy. Ktoś wymyślił plastik. Plastikowych okien już nie trzeba było malować, uszczelniać styku z nimi szyb kitem, były wygodne, szczelne, niewrażliwe na deszcz, mróz i śnieg.
I wszyscy zapragnęli mięć takie właśnie okna.
Masowo, w każdym domu, w każdym mieszkaniu, zaczęto drewniane okna zastępować plastikowymi.
No i stare oczy domów wyrzucano na śmietnik.
Zakładaniem plastikowych okien trudnił się pewien dobry człowiek. Od dzieciństwa kochał las, a w nim drzewa, ale prace miał, jaka miał: zakładał nowe okna i musiał wyrzucać na śmietnik stare. Wyrzucając je, pewnego dnia pomyślał:
Szkoda mi ich. Takie są piękne! Zawiozę je bratu na wieś, może mu się do czegoś przydadzą?
Jak pomyślał, tak zrobił.
Jego brat, w wolnych od uprawiania ziemi chwilach, malował obrazy. Malował lasy, drzewa, jeziora, malował to, w czym żył, ale i malował to, za czym tęsknił.
No i pojechał brat do siebie, a on z tymi oknami został. Stoi przed ich wielka sterta i nie wie co z nimi zrobić.
Do budowy szklarni się nie nadają, bo za ciężkie. Pociąć na opał – szkoda. Też mnie brat uraczył kłopotem!
Aż wziął jedno z nich do rak, podniósł na wysokość lasu w oddali i zobaczył w oknie oko. I to oko, patrzyło na las…
Przecież można osadzić w nich płótno i na nim malować!
Tylko co zrobić z farba, która są pokryte?!
Wziął nożyk i zaczął skrobać.
Ależ tu warstw farby! Tego się nie da zrobić! I te wyżłobienia! Jak z nich wyskrobać farbę?!Nieopodal niego mieszkał sąsiad. Tak się w jego życiu ułożyło, że został bez środków do życia. Mieszkał w rozpadającej się chałupie krytej strzecha, nie miał wody, nie miał prądu, nie miał co jeść. Ale miał coś, czego inni nie maja: czas, siły i cierpliwość.Za posiłek, za drobna zapłatę, skrobał w stodole te okna. Gdzie farba za bardzo przylegała, gdzie dojście do niej było zbyt pracochłonne, często i niemożliwe, brał elektryczna opalarkę, a gorące, wydmuchiwane z niej powietrze zmiękczały wiekowe warstwy farby. Niesamowite, że z większości okien wytapiała się jeszcze stuletnia żywica! Jej zapach, zapach tamtego lasu, wydobywał się z desek zrobionych z tamtych drzew, z tamtego lasu!

Z osadzeniem w tych oknach płótna, wcale nie było łatwo. Musiało być ono porządnie naciągnięte, a przecież okna były ku górze łukowate, wiec trzeba było drobniutkimi gwoździkami raz przy razie płótno nabijać, jednocześnie je naciągając. Bolały go od tego dłonie, bolały palce.

W końcu opanował te sztukę. Zagruntowywał kolejne, osadzone w starych oknach płótna i malował w nich obrazy. Podobały się, ludzie je kupowali. Niebawem rozproszyły się one po całym nieomal świecie.

Aż zdarzyło się, że musiał opuścić swój dom na wsi i któregoś dnia, wyprowadził się do miasta skąd pochodził. Zabrał ze sobą tylko to, co mogło być przydatne, co mogło się pomieścić w niedużej piwnicy w miejskim bloku.

Wyciągnął trzydzieści kilka okien na podwórko i zasmucił się.

No i co ja z wami zrobię w mieście? Gdzie ja będę malował wasze na świat spoglądanie? Gdzie ja was pomieszczę? Tyle z wami było pracy, tyle trudu, tyle moich tęsknot! Co mam z wami zrobić?

Dręczyło, paliło go sumienie, bo nie umiał ich pozostawić na poniewierkę, na spalenie przez kogoś w piecu.

Co ma być, to będzie! Biorę je! – zdecydował.

No i je zabrał. Zniósł do piwnicy, upychając gdzie się dało i nie dało. Przeszkadzały, były przekładane z miejsca na miejsce, ale wyrzucić ich nie umiał.

Z dziesięć lat tak sobie leżały, aż któregoś dnia wyruszył rowerem w te swoje lasy i w przerwie dalekiej drogi zapragnął odpocząć.

Leżała sobie powalona, martwa brzoza i on na niej usiadł.

Usiadł, ale w środku było próchno i zamiast siedzenia, zaliczył leżenie na ziemi.

Wstał, spojrzał zdziwiony…

Na zewnątrz niby cała, a w środku próchnica! Jak to się dzieje, że kora brzozy też nie spróchniała?

Wyjął składany nóż, który zawsze miał ze sobą i powycinał wielkie płaty brzozowej kory. Była przepiękna. Miała naturalne zgrubienia, nierówności, ślady po gałązkach, gdzieniegdzie regularne dziurki – ślady po stukaniu dzięciołów i po owadach. Zdarzały się i huby.

Nie wiem po co mi to, ale coś mi szepcze, że będzie z tego coś pięknego.

I gdy wracał do domu z tymi płachtami brzozowej kory, nagle go olśniło!

Okna! Osadzić te korę w oknach!

I tak też zrobił.

Dziś, oczy niegdysiejszych domów, patrzą w innych domach brzezina.

Ktoś je zawiesza w na ścianach swoich wiejskich domów w miejscach, w których prócz tych okien, nie ma innego okna.

Kto umie patrzeć, zobaczy w nich brzozy wiosna, latem, jesienią i zima.

Kto nie ma dwojga okien na swojej twarzy, nie ma na niej i oczu.

By umieć patrzeć, trzeba zawsze mieć ze sobą okna.

 

Janusz Andrzejczak

 

Podobne wpisy